W tym roku zaszaleliśmy z majówką. Tak to już jest, jak się człowiek wysiedzi w jednym miejscu za długo (jakieś 2 miesiące), a potem w końcu pojawia się upragniona możliwość wyjazdu. I jakoś tak nie można się powstrzymać przed dodaniem następnego punktu wycieczki. I następnego. I następnego... :O
Poniżej opis skrócony naszej trasy oraz kilka gadżetów oraz sposobów, dzięki którym mogliśmy to przetrwać i dobrze się bawić:)
Niemal 2 tygodnie i 5000 km samochodem
Celów wyprawy było kilka. Po pierwsze chcieliśmy dojechać nad włoskie alpejskie jeziora: Gardę, którą już nieco znamy i Como, którego nie znaliśmy jeszcze wcale. Drugim celem, który mieliśmy osiągnąć była bardzo szeroko pojęta "Szwajcaria", kraj, który mieliśmy odwiedzić razem, typowo turystycznie, po raz pierwszy. Chcieliśmy po prostu zobaczyć w końcu Alpy w pełnym, wiosennym rozkwicie. Nie zimą i nie tylko przy okazji nart.
Wyjazd był bardzo mocno spontaniczny, praktycznie do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy będziemy mogli jechać. W jego połowie czekaliśmy na informację, czy jedziemy dalej, czy musimy wracać. Na szczęście udało się tak wszystko zgrać, że będąc już tak daleko (nad Gardą), mogliśmy kontynuować wycieczkę do Szwajcarii.
Nie dało nam to jednak dużej możliwości wcześniejszego dokładnego zaplanowania tego co, gdzie i jak. Nie pomógł fakt, że przewodnik po Szwajcarii dostępny był u nas jedynie po wcześniejszym zamówieniu:) a pogoda w górnych partiach gór była przeważnie kiepska, więc w kilku momentach musieliśmy improwizować i zmieniać plany, aby nie stracić całego dnia.
Trasa była dość męcząca i wymagająca, biorąc pod uwagę, że prawie codziennie pokonywaliśmy jakieś odcinki samochodem, w dużej ilości po górach i serpentynach. Spaliśmy łącznie w 6 hotelach/apartamentach/pensjonatach, w międzyczasie pracowaliśmy, a Leosiowi własnie uruchomił się następny etap buntu wszystkolatka. No i jeszcze planowanie i zwiedzanie 😀 Czyli tzw. wycieczka tylko dla orłów;))
Na szczęście, cały ten czas udało nam się tak zorganizować, żeby nie przemęczyć siebie i naszego malucha, a nawet, choć na pierwszy rzut oka wydaje się to mało prawdopodobne - odpocząć. Nacieszyliśmy oczy cudownymi widokami, zarówno nad Gardą, nad Como jak i w Szwajcarii. Najedliśmy się prawdziwej włoskiej kuchni, spróbowaliśmy foundee w szwajcarskiej wytwórni sera, byliśmy w najsłynniejszej na świecie szwajcarskiej fabryce czekolady i opiliśmy się miejscowych trunków, w tym cytrynówki i lemoniady z Cytrynowej Riviery nad Gardą. Oczywiście, że nie zobaczyliśmy wszystkiego z listy "mustsee" Szwajcarii, ale w tak krótkim czasie i tak udało się bardzo dużo. Z racji długiej trasy nie przemęczaliśmy się dodatkowo zbyt obfitym programem zwiedzania. Chcieliśmy postawić na naturę, jedzenie, widoki i to, z czym oba te kraje kojarzą nam się najbardziej.
Co najbardziej przydało nam się po drodze?
Najtrudniejsze w całej podróży były dwa aspekty. Pierwszy związany jest z ciągłym rozpakowywaniem i zapakowywaniem bagażnika, drugi z długą jazdą samochodem z dzieckiem. Na obydwa znaleźliśmy bardzo fajne rozwiązania. które doskonale przydały nam się po drodze i warto je polecić dalej, co by i Wam było łatwiej i przyjemniej w podróży:)
Sposób na porządek w bagażniku- torby samochodowe KJUST
Milion różnych toreb i torebeczek, walizki nie mieszczące się obok siebie, upychanie wszystkich bagaży tak, aby przypadkiem nie wypadły po otwarciu bagażnika...W końcu- brak miejsca w bagażniku i upychanie reszty "reklamóweczek" na siedzeniach. A znaleźć coś ad hoc w trakcie trasy, w którymś bagażu? A jakikolwiek widok przez tylne lusterko, nie mówiąc już o zaciągnięciu półki? Zapomnij! No która rodzina nie zna takiego scenariusza pakowania się do samochodu przed wyjazdem??;) Na szczęście ten przykry etap wspólnych podróży mamy już za sobą.
Tuż przed wyjazdem natknęliśmy się na firmę produkującą torby do bagażników samochodowych. Niby nic takiego, ale sekret polega na tym, że każdy zestaw takich toreb jest dokładnie dopasowany do KONKRETNEGO bagażnika danego modelu samochodu, tak, aby jak najbardziej wykorzystać dostępną przestrzeń. Inne wymiary mają torby do przykładowego Renoult Talisman Sedan, inne do Audi Q7, inne do Alfy Romeo Stelvio.
Do naszego samochodu wchodzi dokładnie pięć toreb- "uszyte na miarę bagażnika" na całą dostępną przestrzeń: trzy na tył (dwie większe i jedna węższa na środek, wszystkie z tyłu ścięte pod kątem dopasowanym do siedzeń), i dwie na przód. Układ ułożenia toreb jest z góry określony- wszystko rozplanowane jest na jednym poziomie (torby są dość wysokie i przez to pojemne) więc w razie potrzeby cały bagaż dostępny był do szybkiego przeszukania po otwarciu klapy bagażnika.
Te z przodu (jedna większa, druga mniejsza) dodatkowo mają kółeczka i wysuwaną rączkę, więc cały zestaw może wziąć na raz jeden taki silny facet jak mój małżon 😀 Bardzo wygodne są duże kieszenie w każdej torbie, np. na bieliznę. Jedna z toreb ma dodatkową, oddzielnie zamykaną przestrzeń na spodzie (np. na buty czy książki) jak profesjonalna torba sportowa.
Pierwszy raz używaliśmy takiego rozwiązania i muszę przyznać, ze efekt przeszedł nasze oczekiwania. Przede wszystkim, torby są bardzo, bardzo pojemne. Spakowaliśmy się w nie całą rodziną na dwa tygodnie objazdówki, na każdą pogodę i jeszcze mieliśmy w nich sporo miejsca, a nic nie było dopychane. Mogliśmy nawet zasunąć tylną półkę! Co nigdy wcześniej nam się nie zdażyło, no, może przy weekendowym wyjeździe;)
Nie mieliśmy problemu z wystającym bagażem w lusterku, nic nie walało się po samochodzie a rozpakowanie bagażnika i zapakowanie go z powrotem trwało kilkanaście sekund. W końcu nie sztuką było dla nas jednorazowe zapakowanie bagażnika, najtrudniejsze mogło być każdorazowe takie ułożenie bagaży, aby wszystko się zmieściło (i nie wyleciało po otwarciu klapy;) co to wymaga czasu i wysiłku. A przypomnę, że podczas całej podróży zmienialiśmy hotel 6 razy. Na szczęście udało się tego uniknąć, co było dla nas olbrzymią pomocą podczas tej wymagającej podróży.
Są bardzo porządne i dobrze wykonane, z grubego materiału i mają duże, mocne zamki. Paski do trzymania wykonane są z takiego samego pasa, jak te w samochodzie (!). No i bardzo fajnie wyglądają! Pierwszy raz w życiu robiłam tyle zdjęć bagażnika, takie to było niesamowite, że przez całą podróż wygląda tak samo elegancko haha;))
Generalnie, gdyby nie te torby nasz bagażnik z pewnością wyglądałby dużo mniej fotogenicznie, nasze pakowanie samochodu zajmowałoby każdorazowo więcej niż 15 sekund a mój wspomniany wyżej siłacz nie byłby tak zachwycony każdym, ponownym pakowaniem bagażnika:)
Co więcej, ich wymiary są odpowiednie na bagaż podręczny do samolotu, więc przydadzą nam się nie tylko podczas wycieczek samochodowych.
Zestaw toreb do naszego bagażnika kosztował 1249 zł i sądzę, że są one jak najbardziej warte tych pieniędzy. Mam wrażenie, że będą nam służyć bardzo długo.
Więcej informacji o torbach KJUST, w tym ceny do konkretnego modelu samochodu znajdziecie tutaj: https://www.torbysamochodowe.pl
Sposób na opadającą główkę dziecka w czasie podróży- "bananki" Sandini
Podróżując z mniejszym Leosiem, mieliśmy mniejszy fotelik, który miał bardzo fajną funkcję "leżenia". Nasz maluch podczas długich podróży spał sobie wygodnie pod takim kątem, że żadna trasa nie była mu straszna. Sytuacja zmieniła się diametralnie po zakupie "dużego" fotelika, gdzie nie można go już tak mocno odchylić od pionu. Każde zaśnięcie powoduje po jakimś czasie opadanie główki.
Nie wyobrażałam sobie zrobienia tak długiej trasy, nawet rozdzielonej na kilkanaście odcinków, z usypiającym dzieckiem, które co chwile się przebudza, bo opada mu główka. Nie za bardzo też widziałam jak możliwe jest zastosowanie zwykłej poduszki podróżnej, gdy tak blisko główki znajdują się boki fotelika.
Na szczęście, szukając rozwiązania natknęłam się na inny rodzaj poduszki stabilizującej. Różni się ona tym, że nie ma żadnego materiału z tyłu główki ani po bokach, a bardzo dobrze stabilizuje ją od przodu zapobiegając "wiszeniu", gdy dziecko zapadnie w drzemkę. Poduszki przyczepiane są do zagłówka fotelika, i gdy dziecko ich nie używa, można je przesunąć na górę, tak, aby nie przeszkadzały. W czasie snu zapina się je na rzep z przodu- co w razie wypadku ma zapobiec uduszeniu, gdyż rzep specjalnie nie jest aż tak mocny, żeby się w takim momencie nie rozpiął.
Leoś pokochał to rozwiązanie od pierwszego momentu. Sam chciał je zapinać i rozpinać. Nazwał je per "bananki":)
Nasze "bananki" czyli SleepFix firmy Sandini kosztowały 112 zł a znaleźliśmy je na Allegro, dokładnie o tutaj: http://allegro.pl/sandini-poduszka-stabilizujaca-sleepfix-zaglowek-i7329156031.html#thumb/5.
Małe dziecko w długiej podróży samochodowej- jak to przetrwać?
Podróżujemy z Leo odkąd skończył trzy tygodnie. Po Polsce i okolicach przeważnie jeździmy samochodem. Ten wygodny środek transportu ma również swoje wady, o których wie każda mama wyginająca się do dziecka z przedniego siedzenia, czy próbująca podać mu zabawkę, która spada co 5 minut na podłogę.
W samochodzie dziecko jest unieruchomione, więc najlepiej żeby a) spało, b) grzecznie się bawiło, c) podziwiało widoki.
O ile do ciągłego podziwiania widoków ciężko namówić większość dzieci, o tyle większość da się w samochodzie uśpić i czymś zająć na jakiś czas.
Nasze główne zasady, którymi kierujemy się podróżując z maluchem samochodem to:
- Przystanki minimum co 2-3h, chyba, że śpi (z tego co czytałam, nie ma norm regulujących max godzin wysiedzianych przez maluchy w foteliku, ale wiadomo, że nie można przeginać);
- Przejazd planujemy najlepiej w godzinach, gdy ma drzemkę lub na noc;
- Jeśli jedziemy tak jak tym razem, generalnie dużo, nawet z przystankami- raz dziennie robimy sobie dłuższy postój, np. kilkugodzinny, aby porządnie odpocząć i się zregenerować, zjeść normalny obiad, pobiegać, zmęczyć fizycznie (być może przed snem w samochodzie). Fajnie, jak uda się znaleźć miejsce, gdzie można coś przy okazji ciekawego zobaczyć czy chociażby pooglądać starówkę- tak udało nam się tym razem, gdy na dłuższy przystanek zatrzymaliśmy się w niemieckiej miejscowości Tittmoning. Okazało się, że jest tam nawet zamek, do którego się wspięliśmy, oraz bardzo stary młyn, tłoczący wodę w system podziemnej sieci kanałów, które tropiliśmy po całym mieście (Leo z tego zapamiętał skąd się bierze woda w kranie;)) ) Przed jazdą na noc biegaliśmy z nim po parkingu i robiliśmy wyścigi- chyba z godzinę, aż sam miał dosyć:);
- Przed i w trakcie podróży dużo z nim o tym rozmawiamy- gdzie, po co jedziemy, co tam będziemy robić, pokazujemy na mapie gdzie jesteśmy, gdzie chcemy dojechać, a gdzie jest domek. Zachęcamy go mówiąc np. że jak tylko przyjedziemy na miejsce pójdziemy na lody- bo tam robią najlepsze w okolicy i musimy tam akurat dojechać, albo, że gdzieś jest najpiękniejsze jezioro i musimy sprawdzić czy będzie nam się podobało i czy można się w nim wykąpać. Nasz niespełna czterolatek od dawna bardzo dobrze reaguje na poważne traktowanie go jako współtowarzysza podróży, który wie co, jak i dlaczego.
- W miarę możliwości dajemy mu wybór- czy chcesz szybciej dojechać do domku, czy zatrzymujemy się na spanie do hotelu. Tym razem Leo chciał szybciej dojechać do domu i sam postanowił, że będzie spał w foteliku. Nie marudził w nocy, przebudził się na czas tankowania, zjadł kawałek mojego hot-doga;) sprawdził, czy już dojechaliśmy i po potwierdzeniu, że jeszcze nie- poszedł dalej spać.
- Nie robimy nic na siłę- specjalnie nie rezerwujemy wcześniej hotelu na trasie bo nie wiemy, na ile zaśnie/będzie miał siłę i ochotę jechać. Gdy widzimy, że nie może zasnąć, kręci się, coś jest nie tak i po prostu już mu się nie chce, robimy dłuższy przystanek bądź szukamy noclegu.
- Z gadżetów podróżnych/zabawek oczywiście najlepiej na obecnym etapie sprawdza się tablet z wgranymi bezpiecznymi bajkami, piosenkami do śpiewania (kochamy słuchać jego śpiewania!:)))) i grami. Umowa jest tylko taka, że po jakimś czasie grania PODZIWIAMY WIDOKI (tak, ciężko to wyegzekwować ale trzeba być konsekwentnym bo inaczej grałby 8h pod rząd, a później marudził ze zmęczenia, nie wiedząc dlaczego) i słuchamy muzyki. Poza tym oczywiście ulubione zabawki (w naszym przypadku samochodziki). Zawsze sprawdza się nowa, nawet bardzo malutka zabawka zakupiona tylko z okazji podróży. Książeczki i łamigłówki wymagają rodzica na tylnim siedzeniu, w naszym przypadku teraz się to za bardzo nie sprawdziło, nowe książeczki z naklejkami to był hit jakiś rok temu.
- Po każdym etapie podróży gratulujemy mu, że dotarł tak daleko, że dał radę, był dzielny w samochodzie, przybijamy piątki i cieszymy się, że się udało. Najbardziej wzruszający moment potwierdzający, że nasze dziecko dobrze się dzięki temu bawiło i rozumiało o co chodzi, trafił nam się na ostatnim obiedzie na trasie, w Niemczech. Rozmawialiśmy między sobą o tym, że szkoda, że już wycieczka się kończy. Nasz maluch wziął swój sok i wzniósł toast za cały wspólny wyjazd i super przygody! 😀
- Ale naprawdę najważniejszą zasadą, którą obserwujemy ze 100% sprawdzalnością: nasze dziecko ZAWSZE podziela nasz nastrój. Jeśli sami jesteśmy zmęczeni, marudni i nam się nie chce- on na pewno nie będzie się cieszył z wyjazdu i bawił tym. Jeśli chcemy, aby dobrze się czuł na wycieczce, sami musimy być gotowi na trudy podróży i pewni, że się z tego powodu nie pozabijamy... Dzieci słyszą nasze narzekania, widzą grymas na twarzy, czują, gdy jest nam źle. Jeśli chcemy, aby nasz synek miał dobre nastawienie do podróży na pewno unikamy sprzeczek przy pakowaniu (tu powraca temat toreb ;), staramy się nie denerwować drobiazgami i generalnie "wrzucamy na luz" szykując się. Wtedy szansa na to, że przejmie nasze emocje jest bardzo duża, a szczęśliwe dziecko w samochodzie to szczęśliwi rodzice 😀
Nasza trasa
Startowaliśmy z Sopotu, przez Niemcy, autostradami na południe. Jako, ze musieliśmy po drodze zahaczyć o Austrię, nie zjechaliśmy prosto nad Gardę, tak jak prowadziłaby nas nawigacja.
Dawno nie jechałam niemieckimi autobanami- w ostatnim czasie zdecydowanie wybieraliśmy samolot. Jak się okazało, czas nie był dla nich łaskawy i po drodze napotkaliśmy na bardzo dużo napraw, zwężeń i ograniczeń prędkości. Cała wschodnia część obwodnicy Berlina tzw. "Berliner ring" jest obecnie rozkopany.
Robiliśmy sporo przystanków, gdyż wystartowaliśmy w dzień. Pierwszą noc spędziliśmy w hotelu "My city hotel" znalezionym po drodze, w miejscowości Eisenberg w Niemczech. Wszystko byłoby ok, gdyby nie... mrówki, które pojawiły się rano na podłodze, w całym pokoju. Na szczęście nie wlazły nam do bagażu (musieliśmy tylko wytrzepać i wypłukać samochodziki malucha, bo kilkanaście sztuk się tam zaplątało).
Pełni nadziei na lepszy następny nocleg pomknęliśmy nad Gardę, do miejscowości Riva Del Garda. Po drodze, na kilka godzin zatrzymaliśmy się w pięknym miasteczku na pograniczu austro-niemieckim o nazwie Tittmoning. Tam wybiegaliśmy siebie i małego oraz daliśmy odpocząć naszym kończynom od siedzenia w samochodzie między innymi dzięki wspinaczce na zamek górujący nad okolicą.
Pod wieczór dojechaliśmy do Riva del Garda.
Spędziliśmy tam dwie noce z widokiem na starówkę i jezioro, po czym przenieśliśmy się do hotelu na południu jeziora, w miejscowości Peschiera del Garda.
Nad Jeziorem Garda zwiedziliśmy zachodni brzeg Gardy zwany Rivierą Cytrynową (wschodnią, Rivierę Oliwną zwiedziliśmy bardzo dokładnie podczas poprzedniej wizyty, jej opis możecie znaleźć tutaj: https://pitupitu.net/lago-di-garda-miasteczka-na-rivierze-oliwnej-wlochy/).
Dalej przenieśliśmy się w końcu w zupełnie nowe okolice, czyli nad Jezioro Como. Tam spędziliśmy dwie noce w bardzo fajnym mieszkanku (z pralką! co najważniejsze), za dnia buszując po najpiękniejszych willach udostępnionych do zwiedzania oraz restauracjach w ich okolicy.
Udało się zobaczyć willę Melzi i jej ogrody, willę Monastero i najpiękniejszą, willę Balbianello, a także podziwiać cudny zachód słońca w Varennie, podobno jednej z najpiękniejszych miejscowości nad jeziorem. A nad Como nasz samochód pierwszy raz jechał promem!
Celując na najbardziej malownicze, nie koniecznie najwygodniejsze czy najszybsze trasy, po zakończeniu zwiedzania nad Como (gdy już zapadła decyzja, że jedziemy dalej, a nie wracamy do domu) wybraliśmy się w kierunku Szwajcarii. Pierwszy raz wjechaliśmy do tego kraju jadąc wzdłuż jeziora Lugano. W miejscowości o tej samej nazwie odbiliśmy na północ, i dalej przez niezbyt malownicze tereny, wyglądające diametralnie inaczej od pięknych, a jakże przebież bliskich Włoch, skierowaliśmy się w kierunku włoskiego Piemontu na nocleg (kwestia czysto ekonomiczna, tuz za granicą Szwajcarii nawet nocleg we Włoszech wydaje się być taniochą). I wtedy wydarzyła nam się najgorsza rzecz podczas wyjazdu...
Najgorszy moment trasy!
Kierując się z okolic miejscowości Locarno w kierunku Piemontu, wybraliśmy znów nie tę i najszybszą, normalną "żółtą" trasę, wzdłuż jeziora Maggiore, tylko "białą", zawiłą drogę górską na przełaj. Jako, że za plecami, od Como ścigała nas okropna burza, nie chcieliśmy po drodze zatrzymywać się nawet na zdjęcia. Trasa od początku wydawała mi się dziwna. Nie śmiać się proszę, nie mówię tego po fakcie, żeby dostać +5 punktów do przewidywalności. Ale fakt, faktem, wąska ścieżka wzdłuż zbocza góry, zbudowana częściowo na filarach, w stanie wymagającym wg mnie remontu jakiś czas temu i kompletny brak jakichkolwiek samochodów jadących w tą stronę (i z naprzeciwka) nie napajała mnie optymizmem. A burza w lusterku wstecznym i zapadający zmrok dodawały całemu przejazdowi jeszcze więcej pikanterii.
Nagle zobaczyliśmy na poboczu mnóstwo samochodów, zaparkowanych jeden przy drugim. Bardzo się zdziwiliśmy. Takie pustkowie, zero miejscowości, zero ludzi a tutaj nagle parking jak przed Stadionem Narodowym podczas darmowego lodowiska. Samochody stały jeden przy drugim, w poprzek i przycupnięte w każdej możliwej mikro zatoczce.
Po dłuższej chwili, przeciskając się powoli wzdłuż tych ewidentnie porzuconych aut, siedząc w samochodzie stanęliśmy jak wryci. Przed nami w poprzek drogi stała wielka krata z kilkoma znakami zakazu wjazdu i napisami po włosku, zagradzająca dalszy przejazd. A tuż za kratą- ogromny zawał skalny! Wielkie bloki skalne spadły z góry, rozwalając całą drogę, i czyniąc niemożliwym nasz dalszy przejazd.
Moją pierwszą myś- jak my zjedziemy te wszystkie serpentyny tyłem :O Przecież tu nie ma jak zawrócić!
Pierwsza myśl Adriana- zaraz dogoni nas burza i zwali kamienie na samochód.
...
Faceci! Wyszłam z samochodu i poszukałam miejsca, gdzie mogliśmy jednak jakoś zawrócić.
Te porzucone auta należały widocznie do mieszkańców następnej miejscowości na trasie (niedalekiej Re, już po włoskiej stronie granicy), których sytuacja ta zaskoczyła tak samo jak nas, ale nie opłacało im się zawracać. Może po prostu dalej poszli na piechotę, przeskakując przez te głazy (zgrozaaa).
Co zabawne (ale tak umiarkowanie), w stronę DO jechalismy tą pokręconą trasą chyba z godzinę. A wracaliśmy 10 minut. Nie wiem, czy to aura tego miejsca czy fakt spełnienia mojego dziwnego przeczucia, w każdym razie czułam wielką ulgę wracając na zwyczajną, żółtą trasę pełną samochodów;) Straciliśmy dobre kilkadziesiąt minut i szansę na dojechanie dalej tego dnia, ale nocleg wynagrodził nam wszystkie bóle;)
W kierunku Szwajcarii
Ostatni nocleg we Włoszech miał miejsce nad (a jakżeby inaczej) jeziorem Maggiore. Nasze zamiłowanie do zakupu noclegów na ostatnią chwilę zaowocowało 70% zniżką na ***hotel nad samą wodą, San Gottardo w miejscowości Verbania. Przydała nam się odrobina luksusu do otrzepania się po ostatnich przebojach i dość męczącej trasie. Tego dnia jednak nie mieliśmy w planach wylegiwania się. Po zjedzeniu późnego śniadania, chwili na pracę i spacerze bo bardzo malowniczym, autentycznym włoskim miasteczku, ruszyliśmy dalej w kierunku Szwajcarii.
Oglądając za szybą niezwykłe widoki Piemontu, zbliżaliśmy się do granicy Szwajcarskiej. GPS samochodowy zrobił nam niemałą niespodziankę i w miejscowości Iselle pokierował nas na pociąg! Taki dla samochodów:)) Byliśmy tak bardzo zdziwieni tą sytuacją (myśleliśmy, że to jakiś błąd), że w pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co robić. Zaczęliśmy ganiać po peronie w poszukiwaniu informacji i niestety nasz pociąg nam uciekł, gdy już zdecydowaliśmy się na niego wjechać. Byliśmy jednak tak bardzo zdeterminowani, żeby przejechać się takim śmiesznym dla nas środkiem transportu, że postanowiliśmy zjeść coś w okolicy i poczekać na następny kurs.
Z tego powodu mieliśmy okazję zjeść najgorsze spaghetti we Włoszech, w jakimś dziwnym przydrożnym barze, na trasie wjazdu na przełęcz Simplon (jedna z najwyżej położonych tras w Szwajcarii, czego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, ale to dobrze, bo pewnie zrezygnowalibyśmy z przejazdu pociągiem). W okolicy tego baru udało nam się jednak pierwszy raz w życiu zobaczyć lawinę "pseudolodowcową" na wiosnę! Do tej pory nie wiem jak to możliwe, że z jednej strony takiej zwały śniegu leci wodospad, pod spodem przepływa rzeczka, a śnieg się nie topi :/
W końcu, po szybkim, niedobrym obiedzie i podziwianiu tego dziwnego brudnego śniegu przy 25 stopniach celsjusza, udało nam się wjechać na pociąg!
Podróż trwała całe... 25 minut! Zamiast kilkudziesięciu minut na serpentynach, ekspresowo przebiliśmy się przez całą górę. Coś pięknego. Tzn widoków nie było wcale, ale za to przygoda dla Leo (i nie tylko!) bardzo zacna.
Szwajcarię powitaliśmy płacąc za ten skrócik 22 funtów szwajcarskich. Pomknęliśmy na zachód, przejeżdżając drogą nr "9" przez cały południowy zachód kraju. Po drodze mieliśmy kilka planów, które nie wypaliły ze względu na pogodę w tym główny: podziwianie Metternhornu!
Okopaliśmy się jednak w superanckim apartamencie z genialnym widokiem, gdzie wyczekiwaliśmy lepszej pogody w wysokich górach (z planem powrotu do Zermattu, gdyby się poprawiło). Spaliśmy w miejscowości Leysin, w kurorcie narciarskim, który z racji pory roku świecił pustkami i było w nim bardzo normalnie tzn. mało turystycznie:)
Nasza baza wypadowa była genialna, i z tego punktu zjechaliśmy okoliczne mniej i bardziej atrakcyjne atrakcje.
Widok i sama miejscowość były tak wspaniałe, że wcale nie chciało nam się stamtąd gdzieś ruszać. Odpoczywaliśmy i chłonęliśmy bliskość przepięknych gór.
Ostatniego dnia, jak się okazało, w Szwajcarii (i nie tylko tam) było święto narodowe (10 maja), więc dosłownie WSZYSTKO miało być pozamykane. Jako, że była to dla nas niezła niespodzianka, a pogoda w wysokich górach wcale się nie poprawiła, byliśmy w dość, delikatnie mówiąc, słabej sytuacji. Wszystkie atrakcje i sklepy pozamykane, a za oknem MGŁA na 5 metrów widoczności! :O I to w dniu, w którym chcieliśmy zacząć wracać w kierunku domu, po drodze zwiedzając najpiękniejsze miejsca widokowe...
Teraz niesamowita historia pod tytułem NEVER GIVE UP! 😀
Zrezygnowani, stwierdziliśmy, że no trudno, spróbujemy i pojedziemy na Furkapass (jedna z najpiękniejszych przełęczy w całej Szwajcarii)- a może pogoda się poprawi po drodze, albo prognoza okaże się błędna??! Tego się trzymaliśmy do czasu, gdy 15 minut przed wyjazdem z hotelu znalazłam informację, że tuż obok nas mamy najsłynniejszy szwajcarski dom sera (Gruyère), a 15 km dalej- najstarszą fabrykę czekolady (Cailler)! Tylko, że, no właśnie- dziś wszystko zamknięte! Telefonów nikt nie odbierał, w Internecie brak info o godzinach pracy w święta... A my wcześniej nie trafiliśmy na to (pamiętacie, byliśmy bez przewodnika) i nie mogliśmy już dłużej tam zostać. DRAMAT. Prawdziwy, serio, taki z gatunku wszystko źle i bez sensu i ja chce do domu to niesprawiedliwe... wtf#@#^&***??!!!
Jeszcze bardziej zrezygnowani, pod wpływem jakiegoś chwilowego olśnienia uznaliśmy, że pojedziemy tam, chociaż z zewnątrz zobaczyć jak ten dom sera i fabryka czekolady wyglądają.
Z ciężkim sercem, ruszyliśmy we mgle ku zamkniętym atrakcjom! 😀
Skracając tą dramatyczną historię, powiem tylko, że po dojechaniu na miejsce okazało się, że i jedno i drugie jest otwarte, i pełne turystów 😀 O tym i innych miejscach w Szwajcarii opowiem Wam w osobnym poście, ale jak widzicie morał z tego taki, że warto być głupio upartym:P A na Furkapass i tak nie dojechaliśmy , nie była nam pisana tak jak Matternhirn podczas tego wyjazdu- jedna z przełęczy prowadząca w jej kierunku była zamknięta.
🙂
Ostatnią atrakcją tego dnia było zobaczenie słynnych mostów w Lucernie. W knajpie z widokiem na rzekę i most, z tradycyjnym szwajcarskim kebabem, który mogłam zjeść dzięki uprzejmości właściciela (nie mieliśmy ani jednego gotówkowego franka szwajcarskiego, a płatność tylko gotówką więc wyżebraliśmy zapłatę w euro:) łapaliśmy darmowy internet, aby znaleźć sobie nocleg na ten dzień.
Upolowaliśmy przylotniskowy HolidayInn Express w Zurichu, który był tak ekspresowy w ogarnianiu swojej bytności na serwisie booking.com, że się pomylił i wystawił pokoje, których nie było:) I nie mieliśmy ciepłej wody. Także tego. Noclegi na początek i na koniec tripa łączył fakt, że dostaliśmy częściowy zwrot i zdecydowanie nam nie wyszły.
W następnych naszych postach znajdziecie więcej szczegółów odnośnie tego co, gdzie i za ile zobaczyliśmy we Włoszech i w Szwajcarii, oraz co z tego polecamy, gdybyście przypadkiem byli akurat w okolicy;)