Po co się tak męczyć? WIEDEŃ#1

Przez 3 dni zwiedzaliśmy Wiedeń. Ja i Leo. Ja i 1,5 roczny Leo, w lutym, powinnam dodać. Rano po śniadaniu pakowałam wózek, dziecko i siebie, i ruszaliśmy w trasę na cały dzień.


Wózek: termos z herbatą, butelka wody, butelka Leosia, parówki, Danio, paluszki, coś słodkiego na czarną godzinę, kocyk, komplet ciuchów na przebranie, pieluszki jednorazowe, pielucha tetrowa, 3 samochody do zabawy, książeczka, przewodniki, mapy, trzydniowa karta wiedeńska ze zniżkami, dwa aparaty, komórka, portfel, czapki, szaliki, rękawiczki, ochrona przeciwdeszczowa na wózek... Check!  No i Leoś, bym zapomniała.

 

Przygotowana?

Przed podróżą przeczytałam przewodnik i wybrałam, co mniej więcej interesuje mnie w Wiedniu i co możemy zobaczyć. Było to dla mnie aż nazbyt duże przygotowanie- nigdy wcześniej nie wczytywałam się zbytnio PRZED podróżą bo wiedziałam, że na miejscu będę bardziej zainteresowana szczegółami. Jadąc na pierwszą w życiu wycieczkę typu zwiedzanie miasta Z DZIECKIEM nie przewidziałam, że tym razem na miejscu nie będzie na to czasu.

Pierwszego dnia kupiłam w hotelu zniżkową kartę wiedeńską, żeby nie martwić się o bilety na komunikację miejską. Dojechaliśmy do centrum z zamiarem dojścia do Hofburga na początek. Po 10 minutach zorientowałam się, że nie wiem gdzie jestem i co dalej robić. Ulice w centrum Wiednia były tak gęste i tak nielogicznie poprzecinane, że z mapy czytanej w biegu (Leo wiercił się w wózku, gdy staliśmy) niewiele wynikało.

No ale, jak brzmi stare góralskie przysłowie, koniec języka za przewodnika. Wystarczyło zapytać się pana w budce w kebabami, i za 10 minut byłam pod zamkiem!

Padał lekki deszczyk, temperatura odczuwalna 2 stopnie, Leo marudził, nie znałam miasta, nie wiedziałam, co robić. Generalnie, chciało mi się wyć:)  A że gorzej być nie mogło, później było już tylko lepiej 🙂

 

Światełko w tunelu

No dobra, mogło jeszcze cały czas padać:)  A że tak nie było, to tego się trzymałam, żeby zachować resztki dobrego humoru. Ten dzień przeznaczyliśmy na spacer po starówce, i nauczenie się co, gdzie jest. Po jakichś dwóch godzinach okazało się, że wszystko jest bardzo blisko siebie, wystarczyło obrać punkt orientacyjny (Katedra Św. Szczepana) i kręcić się wokół. W promieniu 1,5 km  od Katedry Św. Szczepana można zobaczyć: Zamek Hofburg, Parlament, Ring, Teatr Zamkowy, Ratusz z lodowiskiem i przyjemnymi knajpkami, Operę Wiedeńską, Uniwersytet, Am Hof, Albertinę, Cafe Sacher, rzymskie pozostałości budynków, Graben z pomnikiem dżumy (kolumna morowa), ulice z najdroższymi butikami, liczna pałace, fontannę Donnera.

Wieczorem, gdy tylko mały poszedł spać, zrobiłam szczegółowy plan. Co, gdzie jest dokładnie (Belweder to nie to samo co Parlament, a Pocałunek Klimta znajduje się w tym pierwszym), jak dojechać (Muzeum Freuda to tylko jedna przesiadka metrem), co najpierw, co po czym, co w razie deszczu, co jeśli nie będzie padać, ile kosztują bilety i gdzie można wjechać z wózkiem. Dopiero teraz byłam przygotowana na walkę o skarby wiedeńskie!

 

Yeah!

Plan się udał. Na początek dojechaliśmy do muzeum/ dawnego mieszkania Freuda. Co prawda, z wózkiem nie dało się wjechać na drugie piętro a ręka od noszenia Leosia boli mnie do dziś, nie dało się również posłuchać multimedialnego przewodnika a Leo był najmłodszym zwiedzającym ale BYŁAM, WIDZIAŁAM i POCZUŁAM!  A było to dla mnie bardzo ważne, bo nie dalej jak miesiąc temu zaczytywałam się w książce o życiu Freuda i zobaczenie na własne oczy miejsca, gdzie żył i wymyślał swoje teorie przez tyle lat to było coś niesamowitego.

Później przeszliśmy pod Kościół Wotywny, niestety cały oblepiony reklamami w związku z remontem. Podjechaliśmy więc tramwajem do Belwederu, zdążyłam wejść do środka i Leo zasnął. Spał 2h a ja oglądałam Klimta, Schiele, Kokoszkę, Monet’a, Messerschmidta i innych. Na spokojnie, dokładnie. Wszędzie można było wjechać windą. Leo obudził się, zjedliśmy obiad w bufecie belwederskim i pojechaliśmy do centrum pospacerować.

Trzeciego dnia dość mocno padało, pobiegliśmy więc od metra przy Katedrze do Hofburgu i tam spędziliśmy kilka godzin. Leo zjadł parówkę oglądając srebra rodowe Habsburgów, ale zapomniałam o zimnej wodzie i przez pół wystawy o Sisi dmuchałam gorącą herbatę w butelce, żeby mógł ją pić i dać mi chwilę na oglądanie. Taka mała dziura w pamięci a tyle problemu 🙂 W końcu zasnął a ja cofnęłam się multimedialnym przewodnikiem do początku (krótkie audycje odsłuchuje się w każdym pokoju osobno na urządzeniu, które dostajesz przy wejściu) i na spokojnie obejrzałam wszystko raz jeszcze dokładnie. Niestety musiałam założyć mu kurtkę gdy wychodziliśmy z muzeum (nie było gdzie zaczekać na końcu) więc się obudził. Pognaliśmy do Cafe Sacher na słynny tort i kawę. W sobotę dołączył do nas Adrian, i to już było „zwyczajne zwiedzanie w dwójkę z dzieckiem” , jak wydawało mi się wtedy z perspektywy trzech wcześniejszych dni 🙂

 

Czy było warto?

Te trzy dni samej z dzieckiem w obcym miejscu uświadomiły mi potęgę pomocy obcych ludzi. Tam, gdzie nie dało się wjechać wózkiem (schody w ogrodzie w Belwederze) byłam skazana na łaskę i niełaskę przechodniów. Wpuszczali nas pierwszych do windy, podnosili rozrzucone w metrze przez Leosia rękawiczki i czapkę. Kelnerzy bawili się samochodami jeżdżącymi po podłodze i zagadywali małego. Obsługa muzeów sama mnie pytała czy potrzebuję windy. Obcy ludzie uśmiechali się i robili miny do zaczepiającego ich dziecka. Widziałam, że spoglądali na wózek, gdy musiałam na chwilę wszystko zostawić i pognać za uciekającym Leosiem. Raz, na lotnisku, obca Pani szybciej złapała małego zmierzającego na ruchome schody niż my. Nierzadko zostawiałam na wierzchu aparaty, portfel, komórkę.

Zdana sama na siebie musiałam wiedzieć wszystko wcześniej, nie było czasu na improwizację. Pierwszego dnia nie byłam tak dobrze przygotowana i właściwie mogłabym się kręcić w kółko i nic nie zobaczyć, gdyby nie życzliwość obcych. Chyba nie będzie to bardzo zaskakujące jeśli napiszę, że wieczorem po takim dniu byłam po prostu wyczerpana. Dodając do tego nocne wstawanie do Leo, który budzi się co 2-3h, możecie sobie wyobrazić, ile kawy potrzebowałam podczas tego wyjazdu. Na szczęście, dobra kawa w Wiedniu (moje odkrycie: Melange Cafe, kawa z lekko ubitym mlekiem, pychota i dostępna wszędzie) to prosta sprawa:)

Jakoś przeżyliśmy, zwiedziliśmy, zobaczyłam, to co chciałam. A nawet to czego nie chciałam, bo nie wiedziałam, że tam jest. Opowiedziano mi mega ciekawe historie Habsburgów i cesarskiego Wiednia, spodobała mi się wiedeńska sztuka i architektura. Zobaczyłam na żywo obrazy i rzeźby widziane wcześniej tylko na papierze. I muszę przyznać, że niektóre z nich dopiero teraz mi się spodobały, dopiero na żywo osiągnęły swój cel zachwycenia odbiorcy. To, co wcześniej wydawało mi się śmieszne i groteskowe, widziane na żywo zaczęło nabierać sensu i ładu, np. wyposażenie apartamentów cesarskich czy srebra Habsburgów. Odkryłam Wiedeń romantyczny, Wiedeń rzymski, Wiedeń surrealistyczny i secesyjny. Wiedeń Mozarta, Wiedeń Klimta i Wiedeń Freuda. Drugiego takiego miasta nie widziałam nigdy. Dzięki organizacji mały się nie zamęczył, co więcej, zaryzykuję stwierdzenie, że mu się nawet podobał fakt, że ciągle coś się działo i nie było nudy, a większość dnia spędzaliśmy na świeżym powietrzu (gdy przestawało padać;).

Oczywiście, mogłabym w tym czasie siedzieć w domu w Warszawie, pracować i chodzić popołudniami na spacer do pobliskiego sklepu i z powrotem, bo przecież pogoda nieciekawa. Ale miałam okazję i ją wykorzystałam. I bardzo się z tego powodu cieszę!

Przyjeżdżasz do domu, odpalasz zdjęcia, widzisz te wszystkie piękne miejsca (nawet w deszczu!) i uśmiechniętą małą mordkę, opowiadasz znajomym co zobaczyłeś i już wiesz, że było warto. Lubię wyzwania, a tym z pewnością był ten wyjazd. Teraz już wiem, że się da. Że podróżując samotnie z dzieckiem trzeba się dobrze przygotować, ale można. Że nie ma co narzekać na nudę i brzydką pogodę tylko spakować się, wyjść, porobić zdjęcia, czasem poprosić kogoś o pomoc i mieć fajne wspomnienia. Że aby mieć co opowiadać i naładować się energetycznie nowymi przygodami na szarą codzienność, trochę trzeba się nadźwigać. Że bilans jest zawsze na plus, jeśli dziecko jest szczęśliwe a Ty usatysfakcjonowany.

„Now or never

-jak głosi niezbyt lotne hasło Vienna Card 😉

 

 

print

Wiedeń w zimę. 10 atrakcyjnych atrakcji
Podróż z dzieckiem PARIS#3