Bagaże ponownie spakowane, plecaki na swoich miejscach, Leo z balonem KFC w ręce. Po spokojnej, pierwszej nocy w wagonie Kolei Transsyberyjskiej i pierwszych 600 km trasy, zgodnie z rozkładem co do minuty, podekscytowani "że hej" (co najmniej)- wysiadamy w końcu w Neyi. Miejscowości, w której na zesłaniu żyła nasza rodzina i gdzie urodziła się nasza babcia.
Pociąg zatrzymuje się na tej stacji na niecałe 2 minuty, trzeba się więc było streszczać. Chwila nieuwagi i moglibyśmy dojechać nim aż do Abakanu, 2 dni i 4500 km dalej... Wygramoliliśmy się z wielkiego pociągu na skromny peron. Neya, w końcu! Pierwsze, co zauważyłam, a co od razu wprawiło mnie w osłupienie- wyremontowany dworzec. Nie żebym kiedyś tu już wcześniej bywała, ale Neye znaliśmy już trochę z relacji naszej rodziny. Byli tu dokładnie 10 lat temu, na dwa dni, z oficjalną wycieczką Sybiraków. W ich opowiadaniach Neya była maleńką miejscowością pośrodku niczego, bez asfaltu, bez sklepów, z drewnianą zabudową, w tym drewnianym dworcem i drewnianym ratuszem, gdzie czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i nikomu za bardzo to nie przeszkadzało. W naszych wyobrażeniach była to wioska na kilka domów, gdzie będę mieć problem z zakupem "sklepowego" mleka dla Leo...
Na pierwszy rzut oka widać było, że coś się w tej miejscowości zmieniło: dworzec jedynie kształtem przypominał ten ze zdjęć. Nieco później okazało się, że zadbana zewnętrzna część i napisy na stacji po angielsku to tylko preludium do tego, co znajdziemy w środku: nowiutka, nowoczesna poczekalnia, tablica z godzinami odjazdu/przyjazdu pociągów i ... bankomat. Resztę ciekawostek Neyi mieliśmy zacząć odkrywać jeszcze tego dnia!
Peron był całkowicie pusty, poza nami nikt chyba nie wysiadł. Po krótkiej chwili dostrzegłam jednak bardzo oddaloną postać, zbliżającą się do nas z jego końca (początku?). Możliwości były dwie- mogła być to Pani Tamara, opiekunka miejscowego muzeum, zapoznana przez moją rodzinę właśnie 10 lat temu, która miała wyjść nam na spotkanie, ALBO: moja siostra!
O dwóch takich, co spotkały się w Neyi.
Okazało się, że ta blond czupryna jaśniejąca w porannym słońcu to właśnie Marlenka:)) Żeby dobrze wytłumaczyć tą chwilę, musimy na chwile cofnąć się do momentu planowania całej trasy. Marlena, jak już wiedzą ci z Was, którzy czytali poprzednie posty (ale nauczona świeżo nabytym doświadczeniem, gdy ktoś tłumaczy na obcojęzycznym forum jedynie jeden tekst z bloga i na tej podstawie ocenia całą historię) no więc Marlena, mieszka na stałe w Singapurze od kilku lat. Moja nieco młodsza sis, pracuje i robi doktorat na tamtejszym Uniwersytecie z biotechnologii (zdolniacha!), i często zdarza jej się jeździć po "okolicach" czyli Wietnamach i innych Laosach, ale jeśli chodzi o kontakty rodzinne, to jak dobrze zgadujecie- nie widujemy się co drugi dzień na popołudniowe herbatki. Gdy wraz z Michałem zapragnęli spełnić jedno z największych marzeń i przejechać całą trasę Kolei Transsyberyjskiej, z Pekinu, przez Mongolię, Syberię aż do Moskwy, nie mogłam się powstrzymać i chciałam się z nimi spotkać gdzieś w Europie, skoro już będą "tak blisko". No taka okazja! Po bardzo długich obliczeniach, kiedy mniej więcej mogą być w Moskwie, a kiedy w Neyi, ile będą mieli tam czasu i czy my będziemy mogli dokładnie na ten czas dojechać w to samo miejsce- udało nam się ustalic wspólną, mniej więcej, wersję. Nie było to łatwe, biorąc pod uwagę, że oni kupowali bilety już w podróży, na te pociągi, które im w danym momencie pasowały- a my musieliśmy kupić bilety wcześniej z racji podróży z dzieckiem, i braku możliwości improwizacji "dobra, trudno, najwyżej czeka nas nocka na dworcu". Dodajmy do tego liczne zmiany czasu, kupowanie biletów przez laików (jak w naszym przypadku), którzy nawet nie byli pewni tego, czy na biletach i dworcach zawsze jest godzina czasu moskiewskiego!
No i właśnie, dzień przed naszym domniemanym spotkaniem w Neyi, nadal do końca nie wiedziałyśmy, o której będą na miejscu, według którego czasu, i czy my w międzyczasie już zmienimy strefę czasową czy nie (Neya to tak mała miejscowość, że nie znaleźliśmy informacji, do której strefy czasowej należy, a mniej więcej, gdzieś w tym miejscu już jest zmiana).
Koniec końców, okazało się, że Marlenie i Michałowi udało się dojechać prawie w tym samym czasie co nam. Mieliśmy raptem 2h różnicy! Ich dwa i pół tygodnia w drodze, tysiące przerobionych i przejechanych kilometrów i tyko 2h różnicy! Pani Tamara niestety nie zrozumiała mojego maila, w którym prosiłam ją o adres naszego noclegu, bo może tak się zdarzyć że Marlena i Michał będą pierwsi. Zmęczeni musieli te dwie ostatnie godziny czekać na nas i jednocześnie na Panią Tamarę, na dworcu i w jego okolicach (czyli zwiedzili już całe miasto).
Udało nam się spotkać, i to w takim symbolicznym dla nas miejscu.
Jak tylko dojrzałam Marlenę, zaraz za nią pojawiła się właśnie Pani Tamara. Uśmiechnięta całą twarzą, szalenie miła na pierwszy (i nie tylko) rzut oka podskoczyła do nas z daleka wołając "Pani Monika!" z tym śmiesznym rosyjskim, takim zmiękczającym wszystkie słowa akcentem.
Ta osoba pełniła dla nas bardzo istotną rolę na tej wycieczce, bowiem, gdyby nie ona, nie moglibyśmy nawet oficjalnie przenocować w tej miejscowości. Na bookingu to tutaj panie noclegu nie znajdziesz! Pani Tamara zaoferowała swoją pomoc w zameldowaniu nas w internacie dla innostrańców czyli obcokrajowców, jedynym miejscu, gdzie mogliśmy nocować. Poza tym, znała wszystkich ludzi, którzy mogli pomóc nam w odszukaniu miejsc związanych z naszą rodziną czy załatwieniu samochodu, żebyśmy mogli się tam wszyscy razem przemieszczać (wypożyczalni też tutaj panie raczej nie znajdziesz). Mailowałyśmy w tej sprawie od kilku miesięcy. Kontakt do Pan Tamary dostałam od mojego Wujka, który poznał ją podczas tej wycieczki z Sybirakami. Od tamtej pory wysyłali sobie życzenia na Święta i przy innych okazjach. Pani Tamara znała już kilka osób z mojej rodziny, raz nawet odwiedziła ich w Polsce. Teraz przyszła kolej na poznanie dwóch młodszych pokoleń.
Po krótkim powitaniu, uściskach, niedowierzaniach, że się wszyscy w końcu spotkaliśmy, ruszyliśmy do samochodów, przygotowanych przez nasza opiekunkę. Pani Tamara od razu przejęła wózek z nieco zdezorientowanym Leosiem, oczywiście dalej twardo trzymającym balona z KFC. Jechaliśmy raptem jakieś 500 metrów dalej, do budynków internatu szkoły drzewnej. W końcu, okolica zobowiązuje, byliśmy w szczerym, chciałoby się powiedzieć- polu, ale jednak- lesie. Dojeżdżając tu rano pociągiem, praktycznie od czasu, gdy zaczęłam bladym świtem patrzeć w okno, nie widziałam nic innego niż LAS. Pytałam się później miejscowych, czy te lasy można już zaliczać do Tajgi, twierdzili, że według nich tak. Geograficznie właściwa Tajga zaczyna się nieco dalej, te obszary można chyba zaliczyć do takiego przedpola właściwej Tajgi, do tzw. "boreo-nemoralnej strefy przejściowej". Tak czy inaczej, okolica żyje głównie przemysłem drzewnym. No bo przecież nie z turystów. Tych mają tam raz na 10 lat.
Co kuriozalne, dziwne i nie do pomyślenia z dzisiejszej perspektywy- nasza własna, najbliższa rodzina, również te lasy wyrąbywała i w nich mieszkała. Przez 6 lat.
A na tym peronie, prawie 77 lat temu, w marcu 1940 roku, nasza prababcia w już 9 miesiącu ciąży z bliźniętami, wyszła po kilku tygodniach podróży w zimie, z nieogrzewanego wagonu towarowego, razem z mężem i pięciorgiem dzieci (12, 10, 8, 6 i 4 lata!) i kilkoma innymi rodzinami. Mieli szczęście w nieszczęściu. Niedługo zaczynały się przedgórza Uralu, więc długi ponad miarę pociąg podobno musiał w tym miejscu odczepić ostatnie wagony, bo kilka lokomotyw nie udźwignęłoby tego ciężaru na pagórkach. Leciał dalej- pierwszy transport 140 tysięcy Polaków, do północnych obwodów Rosji i na Syberię zachodnią.
Kilka dni później urodziła się nasza babcia.
Teraz my (jej córka, wnuki i prawnuk), przyjechaliśmy tu całkiem dobrowolnie, płacąc za bilety, w czteroosobowych przedziałach z klimatyzacją, dostając późną, ciepłą kolację przed snem. I baliśmy się, jak tą 10-cio godzinną, straszną podróż zniesie nasze dziecko.
...
Neya, obwód Kostromski
W internacie zaskoczyły nas zupełnie świeże, chyba nowe pościele. Nie spodziewaliśmy się po tym miejscu niczego, byliśmy jedynie wdzięczni, że ktoś zrobił sobie kłopot i wszystko nam załatwił. Czekał na nas prawdziwy apartament- dostaliśmy całe mieszkanie, z osobną łazienką, czterema sypialniami i salonem, w którym mogliśmy wspólnie siedzieć. Oczywiście, warunki były delikatnie mówiąc skromne, ale zupełnie nam to nie przeszkadzało. Prowizoryczna kuchnia miała nawet mikrofalówkę. Śmialiśmy się, że nasz "hotel" ma nawet "siłownię"- na parterze była urządzona taka prowizoryczna siłownia dla uczniów mieszkających w tym budynku. Przy wejściu do internatu całą dobę siedziała jakaś babeczka, pytając się nas za każdym razem na ile i gdzie wychodzimy, uśmiechając miło i zagadując łamanym polsko-rosyjskim. Klimat nie do opisania.

nasz internat w całej okazałości!
W czasie, gdy Pani Tamara wypełniała nasze "kwity" czyli karty meldunkowe (cyrylicą! wyobrażacie to sobie robić to samodzielnie??!) poszliśmy na pierwszy spacer po okolicy i do sklepu. Co ciekawe, aby nas "zameldować" na policji, musiała zabrać nasze paszporty. Tylko przez chwilę pomyślałam, że trochę to dziwne, ale nie chciałam być niemiła i okazywać braku zaufania na początku znajomości. Szczególnie, że na prawdę musiała się bardzo napracować aby wszystkie nasze dane przetłumaczyć na rosyjski i zapisać je odpowiednio zgodnie z brzmieniem.
Bar Komfort
Tuż po meldunku, poszliśmy na obiad. Bar o swojsko brzmiącej nazwie "Komfort", w którym już 10 lat temu na ścianie wisiał wielki płaski telewizor (!), chyba wcale się od tego czasu nie zmienił. Zamówiliśmy miejscowe przysmaki: okruszkę, czyli zupę na kwasie, szci (taki kapuśniak) i kotlety. Co zabawne, niektórzy z nas zamówili sznycla a inni zwykłego kotleta, niby powinno się tu czymś tam różnić. No ale były takie same. Nie wiem czy chodziło o bardziej rozbudowane menu, czy ktoś nas nie zrozumiał (zamawiała Pani Tamara wiec powinno być ok). Tak czy inaczej, dania były bardzo smaczne (poza okruszką- nie mój smak!), bardzo tanie (jakieś 6 zł za zestaw zupa+drugie dani i napój) i podawane na małych talerzykach. Wszędzie, gdzie jedliśmy w tej okolicy dania podawane były na małych talerzykach, takich jak u nas stosuje się np. do śniadania czy nawet do ciasta. Porcje przez to wyglądały trochę jak porcje dla dzieci.

z prawej strony zupa okruszka, czyli kwas z pokrojonymi warzywami i szyneczką 😀 z lewej kotlet/sznycel do wyboru
Muzeum Ziemi Nejskiej
Po obiedzie (i Internecie- Komfort to jedyne miejsce z darmowym wifi w mieście, co i tak bardzo nas zaskoczyło, bo nie spodziewaliśmy się wogóle zasięgu, nie mówiąc o darmowej sieci) Pani Tamara zabrała nas do swojego królestwa, czyli Muzeum Ziemi Neyskiej. Byliśmy strasznie zdziwieni, jak to możliwe, że taka mała mieścinka ma swoje muzeum... Okazało się, że jest dość często uczęszczane- przez dzieci z okolicznych szkół. Muzeum prezentuje dzieje tego regionu, niestety, mimo wcześniejszych zapewnień, brak tam jakiejkolwiek informacji o Sybirakach (albo się jej nie dopatrzyliśmy). Nie chcieliśmy wpędzać Pani Tamary w zakłopotanie, więc nie pytaliśmy o to.
Pani Tamara zabrała nas do swojego biura, gdzie przez kilkanaście minut dzwoniła po kolei do znajomych i znajomych znajomych, żeby załatwić nam zobaczenie wszystkich miejsc, na których nam zależało. Korzystając z chwili nieuwagi, siedząc i nic nie rozumiejąc, Marlena, Michał i Adrian... zasnęli na kanapie. No wstyd! Zasnąć w muzeum! 😀
A na koniec kupiliśmy sobie po pamiąteczce w muzealnym sklepiku 🙂
No i jeszcze dworzec, żeby nie było:
Syberyjska architektura i niesamowite maszyny (samochody!)
Podczas spaceru po Neyi, rzuciły nam się w oczy sklepy. Nowoczesne dyskonty, zupełnie takie same jak u nas. Sklep z chemią, z motocyklami?, z ciuchami. Zdecydowanie nie była to ta sama Neia, o której opowiadali nam w domu. Nie mieliśmy żadnego problemu z kupieniem tego, co akurat potrzebowaliśmy. Domy na prawdę były TYLKO drewniane, ale drogi, przynajmniej te główne, asfaltowe. No i drewniany wciąż pozostał na przykład miejscowy ratusz. Sama Neya liczy sobie 12 000 mieszkańców, nie jest więc to malutka mieścinka, jak sobie ją wyobrażaliśmy, a małe miasteczko.
Znaleźliśmy słynny z opowiadań park, z białym pomnikiem Lenina! Po drodze trafiliśmy nawet na plac zabaw dla dzieci. Drugą, ostatnią atrakcją dla dzieci w tej miejscowości była huśtawka ustawiona tuż obok ... rowu. Oprócz tego w miejscowości znaleźć można np. szkołę muzyczną i nową cerkiew.
Gdy reszta naszej ekipy, kilka godzin załatwiała zakupu biletu na dalsza podróż (musieli mieć do tego zabrane przecież przed chwilą paszporty, czekała ich więc wizyta na komisariacie, żeby wcześniej je odebrać), my z Leosiem wybraliśmy się na dlasze zwiedzanie zakamarków miasta.
I właśnie na ten spacer chciałabym Was teraz zaprosić. Jest to bowiem coś, na co skrycie liczyłam- piękna, syberyjska, autentyczna, drewniana architektura. Okiennice, kolory, staranność detali i porządek na podwórkach. Przeszliśmy wszystkie uliczki wzdłuż i wszerz, zachwycaliśmy się dziesiątkami domów, dotarliśmy do końca miejscowości z trzech stron.. Co ciekawe, znaleźliśmy tylko jeden jedyny blok (no i nasz internat) i jeden nowoczesny dom. Cała reszta Neyi wyglądała jak wielka wieś. Było to dla nas na prawdę dziwne- u nas funkcjonuje to zawsze tak, że jak drewniane domki są tylko we wsi (widzieliśmy takie np. na Podlasiu). Jak małe miasteczko to od razu "nowoczesne" domy i bloki.
Neya wyglądała jakby ktoś takiej maleńskiej wiosce na wschodzie Polski kilkadziesiąt razy zrobił "kopiuj-wklej".
Oprócz architektury, największe wrażenie zrobiły na mnie maszyny- czyli samochody! Przypominały stwory z transformersów czy z innych bajek, takie wielkie, zupełnie nieładne w sposób do którego przywykliśmy.
Jeśli jakimś cudem nie znacie rosyjskiej bajki o Maszy i Niedźwiedziu, która to od razu skojarzyła mi się z Neyą, tutaj wersja po rosyjsku (u nas leci wersja polska):
Cały ten dzień przeznaczyliśmy na powolne oglądanie Neyi.
Jeszcze tylko jedna alkoholowa ciekawostka. Wieczorem nasze chłopaki po raz pierwszy i jedyny (!) mieli się napić w Rosji wódki. Dwóch Polaków przy jednej butelce Mongolskiej wódki, w Rosji. Wyszło śmiesznie, ale na prawdę podczas całej podróży (no może poza dworcem w Moskwie) nie widzieliśmy pijanych/pijących Rosjan. Następnego dnia, na grillu u Pani Tamary od razu było powiedziane, że wszyscy tam przy takich okazajch piją piwo! Kolejny stereotyp legł w naszych głowach w gruzach.
Tego zaś wieczoru, mieliśmy dobrą okazję na kilka drinków. Była to nasza DRUGA ROCZNICA ŚLUBU ;D Znacie lepsze miejsce na jej świętowanie? Ja nie ;))
Powiedzieliśmy sobie, że pójdziemy spać jak się dostatecznie ściemni, bo nie mieliśmy zasłon i słońce świeciło nam cały wieczór. I co się okazało- trafiliśmy na białą noc! To było coś pięknego. Siedzieliśmy, obserwowaliśmy rozmawiając zachodzące słońce, szarugę, szarugę i szarugę, i nagle słońce zaczęło już wstawać haha. Była 4.00 rano i nie doświadczyliśmy ciemności. Na prawdę najlepsza rocznica ever 😉
Jak się domyślacie, przez to szukanie zachodu za bardzo się nie wyspaliśmy. Dało nam to we znaki dnia następnego, który cały spędziliśmy na tropieniu miejsc związanych z historią Sybiraków na tej ziemi. Ale o tym już następnym razem!