Ewidentnie znalazłam swoją piętę achillesową. Swoją własną, irracjonalną, niczym nie popartą fobię, której to nabawiłam się niestety kilka lat temu. A którą postanowiłam zwalczyć, bo tak jak się tego boję, tak samo uwielbiam. Coś jak jedzenie czekolady po nocach, tylko mniej kalorii. Coś jak bardzo straszny horror, który oglądasz mimo, że zaraz dostaniesz zawału. Ale tak naprawdę ciężko to porównać do czegokolwiek: w jednej chwili chciałam wyskoczyć i popłynąć wpław, a w drugiej skutecznie przypominałam sobie dlaczego ludzie tak kochają ten sport.
Żeglarskie koszmary
Korzystając z zaproszenia na śmierdzącą nowością żaglówkę, wybraliśmy się na pierwsze w życiu Leosia pływanie i spanie na jeziorze. Ostatni raz pływaliśmy z Adrianem ładnych kilka lat temu po Mazurach. Grupa znajomych, kilka łódek, śmiechy-chichy, piwko w łapkę i ogniska wieczorami. Piękne widoki, spokój jeziora, leniwie przepływające obok nas łódki… I WTEDY TO SIĘ STAŁO <tu dźwięk grzmotu i tłuczonego szkła>. TO, czyli kilka dni bez prawdziwego sternika na łódce. Kilka dni, które skutecznie zabiły (i przygniotły butem) moją kiełkującą dopiero co miłość do żeglowania. W skrócie: myślałam, że zginę w prawie każdej minucie na wodzie. Panika, śmierć w oczach, siedzenie pod pokładem i modlenie się o brzeg, gdy tam na górze trwały dyskusje: czy teraz powinniśmy pociągnąć tą linkę czy może tą drugą i ciekawe co się stanie jak w końcu dopłyniemy na Śniardwy i trzeba będzie zawrócić… Tak mi się to wbiło w pamięć, że od tego czasu boję się wszystkiego co pływa i nie ma silnika (włączonego).
No ALE. Chyba naoglądałam się motywujących memów na fejsbuku o potędze umysłu, pokonywaniu własnych słabości, kołczerach których trzeba podziwiać bo są tacy niesamowicie mądrzy, gdy kołczują Cię po głowie: „yes you can!” Że aż strach. „Mi can!”… Żartuje. Tak naprawdę tym razem miało być inaczej, bo mieliśmy płynąć z doświadczonym sternikiem, więc na zdrowy rozum bać się nie powinnam. Poza tym miałam ważniejsze zmartwienie niż stare strachy. Mój spokój zaprzątał nasz dwulatek, który miał spędzić dwa dni na pływających kilku metrach kwadratowych. Spać na nich, nie utopić, nie zachorować i się bawić. Dobrze się bawić!
Żagle z dzieckiem?!
Żagle z dzieckiem wydawały mi się czymś niesamowicie trudnym i wymagającym dużo odwagi: ograniczona przestrzeń, ruszający się maluch i do tego ohoho przechyły i przechyły. Nawet bez tych dodatkowych atrakcji ciężko czasami upilnować dwulatka na wakacjach. A nam oczywiście jeszcze na domiar złego zapowiadali burze i tornada. Czy to jest w ogóle do zrobienia? Jeśli nie możecie się doczekać końcówki postu, podpowiem już teraz: TAK!!!
A teraz uwaga, zabawiłam się dziś w Wujka Dobrą Radę i przygotowałam dla Was garść porad przed pierwszą wyprawą z maluchem na żagle, na podstawie doświadczenia naszego i na szczęście osób bardziej zorientowanych w temacie. Tym razem miałam się kogo zapytać o to JAK TO JEST (z maluchem na łódce). Bardzo doświadczona w pływaniu z dwójką malutkich dzieci koleżanka, która zajmuje się żeglowaniem zawodowo (http://www.zeglarskaprzygoda.pl/) poradziła mi co następuje:
Co trzeba mieć ze sobą żeglując z maluchem:
- KAMIZELKĘ ratunkową o przeznaczeniu dla dzieci pływających w rejsach przybrzeżnych, jako niezaprzeczalny must have na takiej wycieczce. Można ją kupić w sklepach żeglarskich bądź innych ze sprzętem sportowym- my wybraliśmy stosunkowo średnią półkę cenową w Decathlonie dokładnie o tą: https://www.decathlon.pl/kamiz-ratunkowa-lj100-100n-jr-id_8303518.html za 79,99 zł. Ma pas krokowy i wygodny krój. Kilogramowo dobraliśmy ją tak, żeby Leo się już mieścił i jeszcze kiedyś mógł ją wykorzystać (czyli jak widać zakładałam, że jednak przeżyjemy jakoś ten rejs).
- opcjonalnie zakupić szelki asekuracyjne do przypinania dziecka na pokładzie. Można też w tym celu wykorzystać liny. My zrezygnowaliśmy, bo chcieliśmy na pierwszy raz zobaczyć jak Leo będzie zachowywał się na wodzie, czy będzie grzeczny czy rzeczywiście trzeba go będzie cały czas trzymać i przywiązywać do pokładu. Na szczęście słuchał się ładnie, czuł powagę sytuacji i sam kazał się trzymać gdy siedzieliśmy na pokładzie podczas pływania 🙂
- moskitiera, albo kawałek firanki. Wiadomo nad wodą zazwyczaj są komary, albo inne robaczki a jak jest mega gorąco to okno lepiej mieć otwarte.
Oprócz tego, w kwestii higieny dziecka i nie tylko, mieliśmy ze sobą:
- buty antypoślizgowe (takie jak na kamieniste plaże w Chorwacji), i na łódkę i na plażę ewentualnie;
- nieprzemakające maty łóżeczkowe;
- nakładkę na kibelek;
- chusteczki jednorazowe;
- chusteczki antybakteryjne;
- coś na komary;
- filtr przeciwsłoneczny;
- mini apteczkę, która składała się z nurofenu w razie gorączki, sprayu do nosa na wypadek kataru, octenisept i plasterki na wypadek wypadku (małego);
- bardzo dużo ciuszków do przebrania (ostatecznie nie przydało się ale zawsze lepiej mieć niż nie) w tym spodenki do kąpieli, kurtka nieprzemakalna i dwie bluzy (chociaż był środek lata to się przydały i ciuszki na słońce i te na deszcz!);
- poszewkę do przykrycia;
- ręcznik;
- butelkę i zapas mleka;
- ulubione danie, które można szybko przygotować na łódce i masz pewność że zje, czyli w naszym przypadku makaron z sosem pomidorowym
- przekąski i jedzenie: jogurty naturalne, Danio, parówki z szynki, chleb, ser, bułki, banany, coś słodkiego, wodę i Kubusie.
Pakowanie: czego nie wzięliśmy a dobrze by było
Oczywiście, jako prawie zupełnie zieloni rodzice na łódce, zapomnieliśmy o kilku rzeczach:
- większej ilości ciepłych ciuchów z długimi rękawami i nogawkami (nam zapowiadali upały, deszcze, burze, 20 stopni, 32 stopnie i nie wiadomo co jeszcze- prognozy były sprzeczne ale ostatecznie zawsze lepiej założyć, że na łódce wieje i tak czy inaczej jest chłodniej niż na lądzie);
- prześcieradła;
- okularki i czapeczka na gumce, żeby nie zwiewało.
- skarpetki! Taka podstawa, a zapomniałam ich wziąć! Shame on you! Przydałyby się szczególnie po kąpieli w chłodnej wodzie jeziora, gdy szybko trzeba osuszyć i ubrać ciepło malucha.
Zabawki, które mieliśmy ze sobą:
- puzzle dla dwulatka
- nowe kredki i zeszyt do „rysowania”
- mnóstwo samochodów różnych wielkości i o różnych funkcjonalnościach
- książeczki z naklejkami
- książeczki do czytania
- latarka czołowa (zabawka hit w czasie wieczornego ogniskowania)
- piłka- ganialiśmy po lądzie jak tylko przybijaliśmy do brzegu, piłka pomagała w zmęczeniu i wybieganiu malucha po kilku godzinach na łódce;
Pomógł nam fakt, że na łódce mieliśmy telewizor- poranki nie były tak ciężkie dla współtowarzyszy podróży, gdy Leo zamiast piszczeć samochodami od 7.03 najpierw leżał i oglądał bajki lub film dla dzieci.
- no i oczywiście KÓŁKO! Do pływania. Lub inna pływające zabawka. Hit, gdy już zatrzymacie się na lądzie lub wyspie i pogoda pozwoli na pływanie (czyli w przypadku dziecięcej logiki nie będzie lodu na jeziorze). My mamy takie kółko-fotelik do nauki pływania STEP 1 z 4, znanej i lubianej firmy Intex (dostępne np. tutaj: http://www.dmuchane.pl/p888,kolo-fotelik-do-nauki-plywania-79-x-79-cm-intex-56587.html za 25 zł) . Bardzo dobrze się sprawdza, jest mega stabilne i dzięki niemu Leo już umie pływać nóżkami w tą stronę gdzie chce.
Jak się zachowywać z dzieckiem na łódce
Wspomniana koleżanka twierdziła, że żagle to wyjazd z dzieckiem jak każdy inny więc skoro często wyjeżdżamy to powinniśmy sobie poradzić. I miała rację. Oto kilka zasad zachowania się na łódce i obok niej, które pomogły nam tego dokonać:
- najważniejsza jest UWAGA! Niebezpiecznie jest szczególnie przy pomoście czy kei w porcie, gdy wchodzimy, schodzimy, zapominamy czegoś, wracamy się. O rozproszenie uwagi nietrudno a wtedy właśnie może zdarzyć się niebezpieczny wypadek.
- dziecko zawsze pilnuje któryś z rodziców- czy ma kamizelkę czy nie (to nie powinno się zdarzać, chyba że śpi i jest mu niewygodnie, albo jest straaaasznie gorąco), czy ma szelki czy nie, czy śpi (zawsze może się obudzić a konsekwencje wyjścia z łóżka mogą być poważniejsze niż gdziekolwiek indziej).
- podczas pływania i przechyłu, dziecko zawsze powinno co najwyżej siedzieć grzecznie na burcie przytulone przez mamę a nie ganiać po pokładzie. Ewentualnie po podkładem, ale też lepiej z kimś bo w razie mocnego przechyłu może być niebezpiecznie i można dostać szklanką po głowie.
- informacje i zasady należy przekazywać maluchowi STANOWCZO, głosem nieznoszącym sprzeciwu. Dziecko musi wiedzieć, że sytuacja jest poważna, należy grzecznie się zachowywać, a czego nie wolno dotykać to NIE WOLNO (a nie, że mamusia jedno a tatuś drugie, albo ‘no dobrze to raz może sobie posiedzieć przy silniku’ itp.).
- według mnie najlepsze miejsce na spanie i kącik zabaw w jednym dla dziecka to łózko na dziobie ze względu na wysokość (na burcie jest nieco za nisko dla dwulatka, a i tak obić każdej części ciałka co chwilę nie unikniecie) i ograniczoną możliwość wyjścia (przynajmniej na naszej łódce tak to wyglądało), o ile oczywiście dziecko nie ma choroby morskiej bo tam najbardziej buja 🙂 co może ułatwić lub utrudnić spokojny sen.
A rodzice? (kto, proszę??!)
Oprócz tych 548 toreb z rzeczami dla dziecka, dobrze byłoby również zapakować coś dla siebie, czyli:
- śpiwory;
- poduszki;
- zapas zupek chińskich i gorących kubków, lub innych przekąsek które na co dzień są zabronione więc trzeba się wyżyć na łódce;
- zapas zimnego piwka (ale wiadomo- nie jak w czasach studenckich tylko w rozsądnych ilościach, jak zawsze podczas podróży z dzieckiem!)
- najmodniejsze w tym sezonie buty żeglarskie 😀 i równie modny strój jednoczęściowy 😛
- aparaty!
- ładowarki
- mapy, jeśli nikt na pokładzie nie zna dobrze akwenu
- zapałki (widziałam również targane drewno do lasu, żeby mieć suche na rozpałkę)
- coś do czytania, gdy maluch smacznie śpi pod pokładem 🙂
Jeziorak: jezioro na weekend i nie tylko!
Na koniec kilka słów o fajnym jeziorze. Pływaliśmy po Jezioraku- jeziorze najdłuższym w Polsce. Powody, dla których mogę polecić to jezioro to przede wszystkim super infrastruktura na każdej z 16 mniejszych i większych wysp, czyli pomosty, miejsca do składowania śmieci, TOITOIe, polany z miejscami na ogniska, grille pozostawiane przez poprzedników (poza grillami śmieci nie zostawiają na szczęście!).
Poza tym, Jeziorak nie leży na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich (ale można tam dopłynąć śluzami), co sprawia, że w lato nie jest tu tak tłoczno i komercyjnie. Mimo to, jest gdzie dobrze zjeść (bardzo polecamy karczmę SZOPA w Siemianach!), gdzie wyczarterować łódkę, wypożyczyć kajak czy przenocować. Są to tak zwane Mazury Zachodnie.
To chyba przez wspomniane wyżej wyspy, żeglowanie na tym jeziorze dostarcza sporo emocji- wiatr wieje pomiędzy wyspami, często kręci i nagle się zmienia a jezioro jest dość wąskie. Wszystko to sprawia, że częste zwroty są nieuniknione. Coś zdecydowanie dla amatorów braku nudy na łódce (jeśli zaś o mnie chodzi możecie się tylko domyślać jak reagowałam na każdy niespodziewany podmuch wiatru 🙂 ).
Minus: nieoznaczone mielizny! Raz natrafiliśmy na takie płytkie dno, że musieliśmy podnieść miecz, żeby ruszyć z miejsca! Echosonda wskazywała kilka razy „0” czyli dno tuż pod mieczem. Żadne z tych miejsc nie było oznaczone…
Minus nr 2- dojazd z Warszawy! Jak wyremontują (czyli wybudują od nowa) krajową siódemkę będzie dużo lepiej. Aktualnie trasa przez Ostródę jest bez sensu (w szczycie wakacyjnym, w niedzielę wieczór jechaliśmy 5h!!!), a druga przez małe miejscowości (3h) jest też nieciekawa z powodu strasznych wybojów i zawalidróg, których nie można wyprzedzić na bardzo wąskich szosach…
Ahoooooj! 🙂
Ja swojego strachu przed pływaniem ostatecznie niestety się nie pozbyłam (pomimo zapewnienia bezpieczeństwa i wielkiego profesjonalizmu naszego sternika!), ale chyba będę próbować dalej. Jest o co walczyć!
Ten widok przy śniadaniu, z kawką w łapce, kilku łódek w porannym słońcu wzdłuż małego pomostu, a na każdej dziecko w wieku Leosia, na zmianę krzyczące do siebie „Ahoooooooooj!” i robiące miny , czy porozumiewające się w sobie tylko znanym języku...
Coś, z czym od teraz mam nadzieję będę kojarzyć żagle! 😉
PS. Wielkie DZIĘKI raz jeszcze dla Marceliny i Łukasza za pomoc w uczeniu się obsługi dziecka na tej pięknej łódce! 😉