Jak nie zaczynać podróży z dzieckiem… PARIS#1

Od początku coś było nie tak.


Ale zapowiadało się całkiem fajnie. Bilety kupiliśmy kilka miesięcy temu na pierwszej „Szalonej środzie” w Locie, którą widzieliśmy. Długo nie mogliśmy zdecydować się na hotel, bo to albo inne wydatki, albo inne wyjazdy w lato, albo powrót do pracy i chory Leo. Ostatecznie, hotel wybraliśmy w przeddzień wyjazdu: Cloud Bernerd w Dzielnicy Łacińskiej za 1700 zł/4 noce/3 osoby, przecena z 4500, słowem Szał.

Leo przez półtora tygodnia chodził co trzy dni na kontrolę co by w dzień wyjazdu być zdrowiusieńki. Trzy dni przed wylotem diagnoza: już po chorobie, można lecieć, Sambucol dla wzmocnienia „a ten lekki kaszel to ok bo schodzi” jak powiedziała Pani Doktor. I nie zapisała na ten lekki kaszel nic.

 

Winda była pierwsza

W dniu wylotu, od rana rozkmina: jechać do lekarza czy nie jechać, sprawdzić jeszcze ten kaszelek, który nie chce przejść czy nie sprawdzać. Decyzja: jechać i sprawdzać. Plan był prosty: chłopaki jadą o 10.00 do lekarza, sprawdzą czy nie trzeba kupić czegoś na kaszel, ja w tym czasie trochę ogarnę i spakuję resztę rzeczy, pakowanych sumiennie od wczoraj jak nigdy. O 13.00 chcemy jechać na lotnisko żeby uniknąć niepotrzebnego stresu. W końcu to pierwszy lot z naszym maluchem, trzeba się dobrze przygotować i o niczym nie zapomnieć.

Słoiczki, pieluchy dla Leosia, przewodnik: kupione kilka dni temu żeby nie latać w dniu wyjazdu. Dziwnym trafem nie działa rano winda, która nigdy się nie psuje, więc Adrian schodzi z małym z czwartego na rękach.

Adrian nie ma telefonu (liczne perypetie telefonowo-laptopowo-samochodowe w tym okresie doprowadziły nas do XIX wieku), długo nie wracają. Wylot o 15.00 więc spokojnie, jeszcze jest kupa czasu. O 13.00 zaczynam się martwić, 13.15 telefon od Adriana z pożyczonego od taksówkarza telefonu:

 

„Małego badało trzech lekarzy, miał prześwietlenie płuc, diagnoza: zapalenie oskrzeli i kategoryczny zakaz lotu!”.

W pierwszej chwili myślałam, że żartuje, bo lubi robić mi takie żarciki. Niestety, tym razem okazało się, że to prawda…

Pomijając mój napad paniki i strachu o zdrowie dziecka, które pierwszy raz w życiu miało tak poważna chorobę, zaczęliśmy zastanawiać się co w takiej sytuacji zrobić. W szoku zaczęłam dzwonić do Mamy po radę i szukać informacji w necie. Nie miałam pojęcia czego się spodziewać, Leo nigdy nie brał antybiotyku, nigdy nie miał zapalenia oskrzeli, nigdy nie leciał samolotem i nigdy nie dostaliśmy zakazu podróży!

 

Nieloty?

Uspokajająco podziałały słowa doświadczonej moimi zapaleniami z dzieciństwa Mamy: „Jeśli nie ma gorączki to nie jest źle. Dostanie antybiotyk i będzie mu lepiej.”. Poradziła wykupić leki i najwyżej chorować w hotelu w Paryżu skoro i tak nie możemy tego odwołać. Ja nie potrafiłam podjąć decyzji. Leoś wyglądał dobrze, nie było po nim widać nic szczególnego poza tym lekkim kaszlem od czasu do czasu. Okropnie bałam się, że nagle mu się pogorszy, że źle zareaguje na ciśnienie, że źle zniesie klimatyzację, zmianę klimatu, że nie będziemy mogli porozumieć się z lekarzem. Wątpliwości było mnóstwo.  Nie chciałam przedkładać zdrowia naszego dziecka nad pieniądze, które zainwestowaliśmy w podróż.

Tym razem to Adrian zachował zimną krew i gdy ja szalałam po mieszkaniu i nie mogłam znaleźć dla siebie kąta, on rozmawiał ze mną i jednocześnie zbierał ostatnie rzeczy. I zdecydował. Zawsze lepiej chorować w hotelu w Paryżu niż w domu, skoro i tak nie możemy wychodzić. A w razie kontaktów z lekarzem poradzimy się znajomej mieszkającej tam 10 lat, którą też chcieliśmy odwiedzić.

Kolega, który miał nas odwieść na samolot, spóźnił się. Bagaże, Leosia i wózek znieśliśmy schodami (winda wciąż nie działała) i pognaliśmy na samolot. Mieliśmy godzinę do wylotu, chore dziecko, wykupione leki w bagażach i głowy pełne wątpliwości, czy na pewno wiemy, co robimy.

A to dopiero był początek naszych przygód, w przeddzień piątku 13-go 2015 r. w Paryżu.

print
Pray for Paris...
8 zamków jurajskich na weekend!